Dlaczego warto robić wszystko źle

Dlaczego warto robić wszystko źle

Jeżeli miałbym wskazać swoją największą zaletę, to byłby nią upór.

Jak się zdaje, mam w życiu talent do zaczynania wszystkiego w niewłaściwy sposób. Naprawdę. Wskaż obszar, a ja wskażę milion koszmarnych, popełnionych przeze mnie błędów. Jeżeli się nad tym zastanowić, to fakt że moje geny przetrwały do dziś zakrawa na cud z wyższej półki. Jakim cudem nie zjadł mnie jakiś tygrys czy nie rozszarpały wilki? Nie wiem.

Weźmy chociaż przykład kiedy zaczynałem pisać. Dziadek nauczył mnie alfabetu kiedy miałem trzy lata. Pamiętam, że mieliśmy takie genialne klocki z literkami (jedne drewniane, drugie plastikowe spinające się razem jak lego) i w nieskończoność układałem z nich różne wyrazy. Niedługo potem dorwałem się do długopisu i do jakichś papierów. Normalny człowiek przejmowałby się gramatyką, ortografią czy kształtem liter. Ja? Nie. Ja zacząłem pisać co mi przyszło do głowy i do szóstego roku życia zapisałem setki kartek papieru. Wszystko drukowanymi koślawymi literami z kompletnym pogardzeniem zasad ortografii (istniały tylku u-zwykłe, samo-ż i samo-h). Kiedy miałem sześć lat napisałem książkę o piratach, używając tych właśnie posiadanych przez siebie umiejętności. Mama do dziś trzyma ją gdzieś na strychu. Wątek się rwie, trudno się tam w czymkolwiek połapać poza tym, że cały czas ktoś strzela i jakieś statki gonią inne, ale jest. Coś zostało napisane.

Pamiętam jak moja nieżyjąca już babcia rozmawiała w kolejce do sklepu z inną kobietą i tamta wygłosiła tyradę o tym jak to fatalnie, gdy dzieci uczą się za wcześnie pisać, bo potem, przez ciągłe używanie drukowanych liter, piszą bardzo brzydko. Cóż, ja byłem wychowany przez dziadków, którzy uważali, że żeby się czegoś nauczyć, trzeba się ubabrać. Mógłbym mnożyć te przykłady.

Czego nie należy robić prowadząc bloga

Także swój pierwszy blog zacząłem prowadzić bez jakiejkolwiek wiedzy. Nie wiedziałem nic o wyszukiwarkach, o tym czemu warto komentować na stronach innych ludzi, czemu warto mieć stronę w serwisach społecznościowych… Nie wiedziałem co to są słowa kluczowe, a tytułu artykułów tworzyłem tak, by były zabawne, a nie by odpowiadały treści wpisu. Słowem: masakra. Jakim cudem, więc dzisiaj ktoś tu zagląda? Bo nie przestałem. Pierwszego bloga tworzyłem w 2007 roku i przez 12 miesięcy uzbierałem może z trzydzieści wpisów. Później w 2008 roku pisałem na forum o samorozwoju: 98 postów. Na początku 2009 roku napisałem książkę. W tym samym roku zacząłem pisać na forum o psychologii (z naciskiem na Junga), doczłapałem do prawie 200 postów. Na jesieni 2009 roku założyłem stronę maciejrajk.pl. Tam też popełniłem wszystkie możliwe błędy. Jedyny ruch, generowany na tamtej stronie pochodził z faktu, że nauczyłem się publikować swoje posty na facebooku, gdzie w grudniu 2009 założyłem także swoją stronę.

Pisanie, marne początki

Jako ciekawostkę dodam, że latem 2008 napisałem jakieś 1/3 powieści. Opowiadała o moim pobycie w Irlandii, jaki miał miejsce w 2005 roku. Były w niej zabawne sceny, ale generalnie była KOSZMARNA. Ze względu na fakt, iż pisałem o realnych przeżyciach zupełnie nie potrafiłem pozbyć się niepotrzebnych szczegółów – kierowałem się wiernością, a nie jakością. Co gorsza byłem nie raz tak dumny z tego jak dokładnie coś zapamiętałem i… nie potrafiłem ocenić jak fatalnie nie pasuje to do sceny i jak kompletnie niepotrzebne jest w książce. Przeczytanie swoich wypocin po paru tygodniach ich leżakowania było nieprzyjemnym (ale bardzo potrzebnym!) szokiem. Fakt, przez pewien czas później nie pisałem, ale… wróciłem i nie przestałem do dziś.

Nie mówcie mi o promocji

A co z promocją moich książek? Nawet nie zaczynajmy tego tematu… W przypadku pierwszej książki nie zrobiłem nic poza założeniem strony, której (jak już opisałem) nie potrafiłem wypromować. Nie zrobiłem nic. Miałem mnóstwo założeń na temat działania wydawnictw i wszystkie okazały się nieprawidłowe.

Co gorsza, kiedy już zacząłem promować swoje książki – począwszy od jesieni 2011 – znowu zacząłem popełniać miliony błędów. Organizowałem wieczorki, na które przychodziło po parę osób (najgorsze w historii: Poznań – 4 osoby i Kraków – także 4 osoby). Uczyłem się jednak na błędach: nie organizuj wieczorku w niedzielę długiego weekendu – nikogo nie będzie w mieście (Poznań). Jeżeli twoja książka jest kierowana do studentów, nie organizuj wieczorku w środku przerwy akademickiej (Kraków). Promocja w radiu nie zadziała, jeżeli na zewnątrz jest -25 stopni (w Bydgoszczy przyszło 12, a w Toruniu 18 osób, a każda stacja radiowa trąbiła o wieczorku na okrągło). Nauczyłem się jak wykorzystywać informacje przekazywane z „ust do ust”, jak dotrzeć do radia. Swojego czasu wysłałem też kilka książek do wszelakich dziennikarzy i… nie sądzę, żeby choć jedna osoba przeczytała otrzymaną książkę. Już wiem, że ci ludzie nie mają czasu, trzeba ich zaciekawić, a najlepiej poznać.

Błąd na błędzie i błędem pogania

Gdy patrzę wstecz nie mogę uwierzyć ile popełniłem pomyłek, ile razy moje założenia były kompletnie nieprawdziwe. Gdyby karano za błędy ktoś już dawno powinien był mnie zastrzelić. Na szczęście nigdzie nie zabija się za błędy (minus Korea Północna i jak widać nie służy to temu państwu) i z czasem zdobywamy doświadczenie. Nigdy nie nauczyłbym się tego wszystkiego siedząc w domu i marząc o zostaniu pisarzem. Popełnianie błędów jest absolutnie koniecznie, by cokolwiek osiągnąć i by się czegokolwiek nauczyć. Wbrew temu co wpaja nam szkolne wychowanie. Błąd jest lepszy niż puste miejsce w polu odpowiedzi. Nie możemy karać się za popełnianie błędów, musimy nagradzać się za podjęcie próby.

 

Przeczytałem kiedyś historię o Winstonie Churchillu, który już sporo lat po wojnie, jako bardzo stary człowiek, został zaproszony do wygłoszenia przemowy do uczniów pewnego liceum. Apel musiał trwać bardzo długo i mowy musiały się ciągnąć w nieskończoność, bo kiedy dyrektor liceum zapowiedział go: „Teraz pan Churchill, premier Wielkiej Brytanii, opowie jaki jest sekret wielkich osiągnięć w życiu!”, leciwy już Churchill wstał, doczłapał do mównicy i powiedział tylko: „Nigdy, przenigdy, przenigdy, przenigdy się nie poddawaj.” Po czym, ku zaskoczeniu wszystkich, wrócił na swoje miejsce.

Jeżeli miałbym sobie coś wytatuować, to byłaby ta mantra: „Nigdy się nie poddawaj.” Albo po prostu: „Wstań. Jeszcze raz.”